Nick:b
Dodano:2004-03-19 13:57:35
Email:bl-pk.opsws@@swspo.kp-lb
Wpis:Na przełomie października i listopada modne staje się określenie „jesienna deprecha”. Są ludzie, którym ta pora roku jednoznacznie kojarzy się ze „zwałą” i podwyższoną potrzebą topienia smutków w alkoholu i tytoniu. Jesienna deprecha jest przedmiotem artykułów, rozmów, piosenek, żartów. Tymczasem dla wielu to wiosna jest prawdziwą drogą przez mękę.
Jesień to czas, kiedy melancholicy czują wśród swoich. Społeczeństwo nurza się w narzekaniu, a wiatr, deszcz i słota napędzają podły nastrój. Człowiek depresyjny brodząc w trzęsawisku kłopotów i kryzysów jest na swoich śmieciach – przestaje być odmieńcem – przygarbionym, lekko zaniedbanym, o zafrasowanym obliczu. Wtapia się w marudny tłum.
Średnia samopoczucia społeczeństwa spada do poziomu na jakim na co dzień funkcjonuje melancholik. Jemu samemu wydaje się, że wszystko powraca do pożądanego stanu, depresja staje się normą. Jest w porządku – narzekają wszyscy, a więc i melancholik może bezkarnie sobie ponarzekać. Nikt się krzywo nie patrzy, bo jak tu nie złorzeczyć, kiedy zamarza błotnista maź zgniłych liści, a ziąb przenika do kości nawet przez najgrubsze płaszcze.
I dopiero, gdy przychodzi wiosna, melancholik zaczyna naprawdę cierpieć. Nieuchronnie, coraz bardziej odstaje od peletonu. Ludzie wystawiają ufne twarze w oczekiwaniu na pierwsze promienie słońca. Romantyczni zachwycają się drżącymi łodygami pierwiosnków i przebiśniegów, śpiewem ptaków i powiewami ciepłego powietrza. Ciżba ludzka wyrusza na spacery. Kobiety z ulgą zrzucają ciężkie płaszcze, a mężczyźni zacierają ręce: „wreszcie laski zaczną się rozbierać!”
Rozkwita miłość, wiadomo – wiosna! Ptaszki, pszczółki, koty marcowe. W głowie melancholika na początku pojawia się jedynie lekkie pęknięcie, drobna rysa. Ciepło odradzającego się słońca wzbudza jakieś przyjemne odczucia, przywraca jakieś wspomnienia. Ale jakieś... odległe, niesprecyzowane, niedostępne. Niby jest pięknie, ale serce zamiast wypełniać się radością, kurczy się ściskane tęsknotą.
Tłum się rozpędza, w sklepach kwitną promocje, na bazarach tulipany i goździki, radio i telewizja obwieszczają nadejście wiosny. Najodważniejsze dziewczyny odkrywają nogi i dekolty, na twarzach pojawiają się pierwsze opalenizny. W sercu melancholika przepaść się powiększa z dnia na dzień. On zostaje z tyłu, kiedy wiosenny pochód przeradza się w radosny cwał, jemu zaczyna brakować sił – choć to dopiero początek! Ogarnia go zmęczenie i rezygnacja.
Z przerażeniem konstatuje, że młodzieńcy, ziomale zrzucili kurtki i podwijają rękawy, on nadal tkwi na przystanku skurczony, przywalony hałdą swetrów, czapką i szalikiem. W towarzystwie obowiązują hasła takie jak: nadzieja, plany na weekend lub nie daj Boże, na wakacje. Podczas gdy inni zastanawiają się nad wyjazdem na Hel, w Tatry, na Korsykę, człowiek depresyjny zastanawia się, jak zmobilizować się do umycia zębów, do wyjścia z domu. Ktoś troszczy się o wizę do Kanady, o inny o bezpieczeństwo pod piramidami w Gizie, czy porę deszczową w Tajlandii. Te zmartwienia są dla melancholika równie abstrakcyjne i odległe, jak zagadnienie laktacji u stekowców. On w mieszkaniu toczy sam z sobą krwawe bitwy o to by zjeść śniadanie, by zdążyć na tramwaj.
Na desce rozdzielczej kolejno zapalają się kontrolki: zniechęcenie, brak wiary, zniecierpliwienie, chroniczne zmęczenie. Pojawia się przemożna ochota, by rzucić wszystko w cholerę i gdzieś zniknąć. Melancholik nie marzy o tym, by wyjechać na Malediwy i rozkoszować się turkusową plażą, czy słodkimi drinkami pod palmami. On marzy o dezintegracji, o tym by zniknąć, by w fałdach skóry, w zmierzwionej fryzurze namacać przełącznik on/off. I przełączyć na off.
Masakryczne boje człowieka depresyjnego są jednak niewidoczne dla większości znajomych, krewnych, rodziny. On ma na podorędziu bogaty zestaw masek, kolekcję uśmiechów i w miarę bogaty magazynek powiedzonek i odzywek. Jakoś sobie radzi w towarzystwie. Na sam widok innych ludzi mobilizuje się, rzuca na szalę ostatnie posiłki, walczy z męstwem Achillesa i zwycięża – obdarza przygodnie spotkanego kumpla uśmiechem, zainteresowaniem, ba, nawet ciepłym słowem.
Później długo liże rany w skrytości ducha, pod rondem kapelusza, za parawanem kołnierza, wbity w kieszenie z nastroszonymi ramionami. Podczas gdy inni nikną na horyzoncie mknąc przed siebie, dosiadając błyszczących rowerów o niklowanych ramach, motocykli, motolotni, motorówek, odrzutowców śmigają, ścigają się dziko śmiejąc się i klaszcząc z radości, prują na spotkanie pierwszego i wszystkich następnych dni wiosny, melancholik siada na krawężniku i z rękami uwalanymi smarem grzebie w swoim zdezelowanym trójkołowym rowerku z dzieciństwa. Jedynym, jaki ma. Wie, że nie jest w stanie stanąć do wyścigu. Nie weźmie udziału w radosnej bitwie o słońce, plaże, łąki, korty, boiska, piłki, zgrabne dziewczyny i ich ponętne spojrzenia, muskularnych facetów z zawadiackim błyskiem w oczach.
Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że przegrał, nawet jeśli w ogóle nie stanął na linii startu. Uśmiecha się pobłażliwie. Traktuje siebie z lekką pogardą, z przymrużeniem oka. – Trudno – mówi sobie. – Trudno, taki jest świat. Nic nie poradzę. Może kiedyś będzie lepiej. Zagryza wargi, wspomina coś, kogoś, kiedyś, tonie w rozmyślaniach. Przestaje słyszeć nawoływanie mew, wróbli, sikorek. Nie czuje zapachu lasu, morza. Szuka pod nogami czegoś, co zgubił, ale nie ma pojęcia jak się w ogóle zabrać do szukania. Nie pamięta co to w ogóle było, czego tak właściwie mu brakuje, skoro wszystko ma? Zanurza się w mgiełkę spalin i znika za rogiem. Oby przetrwać do nocy. Do jesieni.
|