Nick:frfkmfmkl
Dodano:2006-03-26 14:10:28
Wpis:Gubernatora, wenecki tercet Kunegundy, Kandyda i Staruszki czy ostatnią arię Panglossa (Panna z toczkiem, panna z
loczkiem) – ale te cięcia można od biedy usprawiedliwić faktem, że melodycznie stanowiły one w większości powtórki śpiewanych już arii. No i chęcią wtłoczenia koncertu w dwie i pół godziny (z czego i tak zmarnowano czterdzieści minut dzięki wspomnianym już opóźnieniom i przemówieniom).
PODSUMOWANIE
Dużo niedociągnięć miał ten Kandyd. Jak na mój gust ciut za dużo – zarówno od strony organizacyjnej, jak i artystycznej. Byłem na nim sam, bo z różnych powodów nie mogły przyjść namawiane przeze mnie na dzieło Bernsteina osoby – i prawdę mówiąc, przez kilka pierwszych arii, chyba do kantaty Westfalio, sieg heil! cieszyłem się, że nie przyszły, bo wstydziłbym się przed nimi za poziom wykonania tego świetnego utworu.
A potem stwierdziłem, że jednak powinny żałować. Rozkręciła się orkiestra, rozkręcili się wykonawcy, chór pokazał naprawdę wysoką klasę i doszedłem do wniosku, iż mimo znacznej ilości wpadek koncert ten był wydarzeniem, aczkolwiek politechniczny Kandyd od żadnej (poza chóralną) strony nie przeważa nad wersją łódzką, a często takiego porównania w ogóle nie wytrzymuje. Rozliczać jednak z takich wpadek można wtedy, gdy dane dzieło jest już na dobre zakorzenione na polskich scenach ; a choć mam wrażenie, że znaczną część pracy organizatorzy wykonywali na łapu-capu, należy im się uznanie nie tylko za pionierski pomysł pokazania Warszawie dzieła Bernsteina, lecz również za samo stworzenie widzom możliwości obcowania z utworem najwyższego lotu.
Choć pewnie nie jestem obiektywny, bo dla mnie Kandyd powoli staje się dziełem jednym z najważniejszych, magicznym nieomal. A za pokazanie mi kolejnego tropu na tej ścieżce składam specjalne podziękowania chórmistrzom – paniom Bogdanovitch i Mackiewicz oraz panom Dąbrowskiemu i Zimnickiemu.
|