Czytając te tak sympatycznie przez Wapniaka napisane "sanatowspominki " i przysłuchując się co jakiś czas wracającej dyskusji czatowych sanatokuracjiuszy, również tych z mojego otoczenia rodzinnego, sprowokowały mnie one do wyrażenia moich refleksji w tym zakresie. Zaznaczam, że jestem osobnikiem bez żadnego "doświadczenia" sanatoryjnego, a mój osąd opieram na tym co zasłyszałem i przeczytałem z opowiadań. Absolutnie nie neguję potrzeby istnienia leczenia sanatoryjnego. Neguję jedynie sposób w jaki to leczenie w nich się odbywa. Budzi to mój najwyższy niepokój. Uważam, ze leczenie sanatoryjne to "dział" w NFZ, gdzie trwa porażająca malwersacja publicznych pieniędzy. Mój osąd opieram na podstawie "kuracjuszowych" opowieści. Jest pewna część, wg mnie znacząca, którzy jeżdżą tam nie na leczenie, ale na tzw. podrywy, balety czy balangi, Dla tej części "leczenie" sanatoryjne to po prostu wczasy za prawie friko. Podobnie jest z pewną częścią medycznego personelu sanatoryjnego, który nierzetelnie wykonuje przepisane przez lekarzy zabiegi i cieszy" się z tego, gdy dany pacjent - powiem językiem młodzieżowym - "oleje" przypisane mu zabiegi. To, że tak się dzieje stanowi w społeczeństwie publiczną tajemnice. Dziwię się dlaczego NFZ taką sytuacje toleruje wobec ciągłego narzekania na brak pieniędzy w kasie. Podobny nierozwiązany problem to korupcja w służbie zdrowia. Ale tu już wchodzę w sferę polityczną, a przyrzekłem sobie swego czasu, że w tą sferę nie będę wchodził w dyskusję, bo a nuż nazwany został bym "kawiarnianym" komentatorem politycznym.
|